W położonym w powiecie lubartowskim Przytocznie wszyscy Kamila P. znają i szczerze nie znoszą. Zanim zabił, wiele razy siedział w więzieniu. Przed styczniową tragedią na wolności był jakieś 3-4 miesiące. - To wariat - rozkłada ręce spotkany pod sklepem starszy człowiek, który choć dzielą go z młodzieńcem pokolenia wie, że Kamil P. pobiłby go, gdyby się na niego krzywo spojrzał. P. sprowadził się kilka lat temu z sąsiedniej gminy, matka kupiła mieszkanie dla niego w byłym budynku pracowników PGR. Tak, żeby był jak najdalej. - Pod tym sklepem poważnie poturbował kolegę, zmiażdżył mu nogę drzwiami samochodu - dodaje starszy pan
Dlaczego? Pewnie nie wie tego nawet Kamil P., który rzadko bywa trzeźwy i nie na narkotycznym haju. Feralnego wieczoru zaprosił kilku kolegów do siebie. - Na kielicha - obwieścił.
Wśród nich był także Wojciech. Choć urodził się w Przytocznie, to Kamila P. znał od niedawna. - Spoko koleś, nie wiem czego wszyscy się go czepiają - mówił w domu, kiedy wychodził na spotkanie.
Kamil oskarżony o zabicie swojego znajomego
19 stycznia 2024 był mroźnym dniem. Wieczorem zrobiło się jeszcze chłodniej, mróz chrzęścił głośno w śniegu, kiedy się szło chodnikiem. W domu Kamila P. szybko zrobiło się gorąco nie tylko do alkoholu, jaki pito. Kamil P. upatrzył sobie Wojtka na swą ofiarę. Jął wypominać mu znajomość z dziewczyną, z którą chłopak nie miał już nic wspólnego. 26-latek począł się go bać naprawdę. Zrozumiał, że on, spokojny mężczyzna, pracujący i dobrze zarabiający (pracował przy budowie przepustów drogowych) i planujący w najbliższej przyszłości ślub z ukochaną nie ma szans w starciu z psychopatą. Udawał, że to fajny żart, kiedy Kamil P. zaczął uderzać go szufelką. A w kacie szaleństwo rosło z każdą chwilą. Nagle wybiegł z domu, wrócił z bańką rozpuszczalnika, oblał Wojtka i podpalił.
- Biegał po dworze i tarzał się w śniegu. Dłuższą chwilę to trwało - opowiada świadek zdarzenia. Wszystko zarejestrował monitoring, który zamontował sobie w domu i na podwórku Kamil P. Potem zaś trzymał kolegę przez kilkanaście godzin nie godząc się na to, aby ktokolwiek wezwał pogotowie. Wojtek wrócił do domu następnego dnia po południu.
Nie chciał powiedzieć, co się stało
- Wpadłem w ognisko - zdołał wycedzić. Tak bardzo bał się swego kata, że krył go nawet w takiej chwili. Rodzice nie uwierzyli. Ani w ognisko i zawiadomili policję, ani w to, że dobrze się czuje. Zawieźli go do przychodni zdrowia, stamtąd śmigłowcem trafił do specjalistycznego szpitala w Łęcznej. Był przytomny cały czas i walczył. Płakał tylko ciągle, bolało go najwięcej to, że takie piękne życie sobie planował. Zabiła go trzecia sepsa. Umarł na początku marca.
- Gdyby pomoc przyszła w ciągu dwóch godzin od powstania obrażeń, pacjent wyszedłby z tego - nie mieli wątpliwości lekarze. Gdyby Kamil P. nie trzymał go wtedy kilkanaście godzin w domu. - Nie chciałem go zabić. Pokłóciliśmy się przy piciu, później się pogodziliśmy. To miał być głupi żart, nie chciałem zrobić mu krzywdy - powiedział w czasie pierwszej rozprawy we wrześniu. Prokuratorzy oskarżyli go o zabójstwo ze szczególnym okrucieństwem. Wyrok wyda Sąd Okręgowy w Lublinie.
Nigdy nie przeprosił
Renata Mikos, mama zamordowanego mężczyzny wierzy, że wyda sprawiedliwy wyrok i kat już nigdy nie wyjdzie zza krat. Kamil P. nigdy nie powiedział przepraszam, na sali sądowej robił wrażenie kompletnie niezainteresowanego tym, co tam się dzieje. - Tylko to nie zwróci mi syna. Zostały mi po nim tylko wspomnienia i zapach ubrań, kiedy otworzę szafę w jego pokoju - mówi cicho. - Powinniśmy dołożyć mu do mieszkania, a nie kupować pomnik na cmentarzu.
Pomnik Wojciecha Mikosa stoi na cmentarzu w Przytocznie. Pali się na nim dużo świateł.