Tragedia w Lubartowie wydarzyła się w poniedziałkowy (12 lipca) wieczór. 38-letnia Anna ze swoim 44-letnim partnerem około godziny 19:00 postanowili wyjść na spacer. Po przekroczeniu progu domu, po drugiej stronie ulicy zauważyli byłego męża kobiety. Mężczyzna zaczął wykrzykiwać do niej wulgaryzmy, po chwili podszedł do pary, a później wszystko potoczyło się szybko. W ręku 37-letniego Pawła B. pojawił się nóż, którego użył zadając Annie kilka ciosów w szyję i klatkę piersiową. Następnie zaatakował jej partnera. Kobieta zginęła na miejscu, jej partner wyszedł z tego cało. 38-latka osierociła czwórkę dzieci.
Mieszkańcy Lubartowa są przerażeni tym, co się wydarzyło. Jak się okazało, bliscy ofiary od dawna żyli w strachu o Annę i jej dzieci. Jak opisuje jej brat Gerard, mężczyzna był wobec niej agresywny już w trakcie małżeństwa. - On ją bił, dusił - mówi w reportażu Uwaga TVN. - Nie pracował, cały czas był na utrzymaniu siostry. Ona musiała rozliczać się z każdego grosza - dodaje.
Jak opowiada brat kobiety, 37-latek miał ją prześladować przez 6 lat po rozwodzie. - Musiałem po siostrę wychodzić do pracy, robić jej zakupy, bo się bała - mówi.
Jak powiedziała znajoma brutalnie zamordowanej 38-latki, która chciała pozostać anonimowa, były mąż miał wysyłać kobiecie groźby i nie przejmować się konsekwencjami.
Również dzieciom wielokrotnie miał powtarzać, że stracą matkę. Miał również chodzić po mieście z nożem.
W ubiegłym roku, tuż po wyjściu z więzienia również miał grozić kobiecie, a następnie podpalił drzwi w domu jej partnera. Wówczas ponownie trafił do aresztu i wyszedł w kwietniu tego roku. Według ustaleń reporterów Uwagi, w czasie, kiedy doszło do tragedii powinien być za kratkami. "Paweł B. w kwietniu usłyszał kolejny wyrok, tym razem roku pozbawienia wolności. Na poczet jego kary zaliczono wcześniejszy areszt, ale teoretycznie mężczyzna w chwili ataku powinien być w więzieniu" - podaje TVN.
Po krwawym ataku na byłą żonę, 37-latek uciekł z miejsca zdarzenia, ale wkrótce został zatrzymany przez policję. Grozi mu do 12 lat za kratkami. Paweł B. nie przyznał się ani nie złożył wyjaśnień.