Niech młodzi jedzą sałaty i piją wodę, a ja wolę to – miał zwyczaj mawiać Jerzy K. (+78 l.), emeryt z Białki pod Krasnymstawem, wkładając do koszyka w sklepie boczek, salceson i nie stroniąc przy tym od odwiedzin w stoisku monopolowym.
Pochodził z Krasnegostawu, całe zawodowe życie spędził jednak w nieodległej Białce. – To moje miejsce na świecie – mówił znajomym. Pracował tam w znanej w Polsce od czasów międzywojennych stadninie koni arabskich.
– Był jak to się mówi od tańca i od różańca – wspomina jego kolega, z którym pracował przy koniach. – Potrafił zarówno prowadzić dokumentację, jak i zając się końmi w stajni. Zresztą, uwielbiał pracę z tymi wspaniałymi zwierzętami.
Dlatego kiedy po przejściu na emeryturę pan Jerzy dowiedział się, że w „białych blokach”, jak miejscowi nazywają kilka przedwojennych pracowniczych budynków mieszkalnych z białego piaskowca poruszył niebo i ziemię, aby dostać to lokum. Mieszkał tam ze swoją partnerką Celiną N. (+71 l.) na pierwszym piętrze. Opiekował się nią, ponieważ kobieta była bardzo schorowana.
Do tragedii doszło podczas śniadania, kiedy to pan Jerzy rozłożył na stole wiktuały i zaczął ze smakiem zajadać boczek, przegryzając chlebem i kiszonymi ogórkami. Nie wiadomo, jak to się stało, że długi na 10 cm i gruby plaster boczku utkwił mu w gardle. Walczył o życie, niestety, bezskutecznie.
- Do śmierci nie przyczyniły się osoby trzecie, doszło do niej z powodu uduszenia – brzmią wyniki sekcji zwłok.
Ciała pary znalazł listonosz, który po kilku dniach przyszedł do nich z rentą. Drzwi były otwarte…Ciała, ponieważ Celina N. także odeszła z tego świata. Umarła dzień po swym Jurku nie wstając z łóżka...