To nie był jeden amstaff i nie jeden atak. W Lublinie te tragiczne zdarzenia zbiegły się w czasie, wywołując dyskusję o tym, czy psy ras agresywnych są właściwie prowadzone przez swoich właścicieli. Nie są – co pokazują tragiczne doświadczenia ostatnich dni. Właściciele małych psów bezradnie patrzyli na śmierć swoich pupili.
Zobacz też: Lublin: Makabryczny finał bójki na deptaku. 21-latek nie żyje. Zostawili go na pastwę losu
Do pierwszego ataku doszło w niedzielę nieopodal Zalewu Zemborzyckiego. Na przystanku na ul. Żeglarskiej jeden pies zaatakował drugiego. Amstaff zagryzł maltańczyka na oczach jego właścicielki. Starsza pani nie mogła nic zrobić. Nikt nie mógł. Na pomoc było za późno.
W poniedziałek doszło do kolejnego ataku – jeszcze bardziej dramatycznego, tym razem w podlubelskiej Elizówce. Agresywne amstaffy zagryzły maltańczyka i jeszcze raniły jego właścicielkę, gdy atakowały zwierzaka. I tu znów nikt nie był już w stanie pomóc bezbronnemu zwierzęciu. Lokalne media podają, że kobieta niosła swojego pupila na rękach, gdy została zaatakowana przez agresywne psy biegające po osiedlu.
Opiekun agresywnych psów z Elizówki został zatrzymany. Okazało się, że był poszukiwany przez policję. Ma „do odsiadki” pół roku więzienia za jazdę pod wpływem. Okoliczni mieszkańcy twierdzą, że to nie pierwszy raz, gdy psy biegają po okolicy bez kagańców. Zwierzęta trafiły na dwutygodniową obserwację weterynaryjną. Wiadomo, że nie miały aktualnych szczepień przeciwko wściekliźnie. Sprawę bada teraz policja, która sprawdzi, czy zwierzęta miały odpowiednie warunki i dlaczego nie były pilnowane przez właścicieli i opiekunów.