Spis treści
- Śmiertelny pożar w Idalinie
- Poruszeni sąsiedzi w rozmowie z "Super Expressem": Trudno to zrozumieć, trudno to pojąć
Śmiertelny pożar w Idalinie
To była koszmarna noc w powiecie opolskim (województwo lubelskie). Idalin to średniej wielkości wieś, najbliżej stamtąd do Urzędowa i trochę dalej położonego Kraśnika. Do tej pory niewiele osób pewnie kojarzyło nawet, że takie miejsce w ogóle istnieje. Ogień obudził okolicznych mieszkańców po północy. Niestety, nikt nie był w stanie uratować Krzysztofa i jego trójki dzieci. Sąsiedzi dobrze znali tę rodzinę. - Żyli skromnie, ale cieszyli się sobą, stąd nie brakowało im niczego - mieszkańcy Idalina na Lubelszczyźnie wolno składają zdania, trudno im składać zdania w czasie przeszłym. O tej sześcioosobowej rodzinie Agnieszki (43 l.) i Krzysztofa (+45 l.), z której przy życiu została jedynie Agnieszka i ich nastoletni syn. Dalszy ciąg materiału naszego reportera znajdziecie pod galerią.
Poruszeni sąsiedzi w rozmowie z "Super Expressem": Trudno to zrozumieć, trudno to pojąć
- Trudno to zrozumieć, trudno to pojąć, trudno to wytłumaczyć - mówi sąsiad, który w nocy bezradnie patrzył, jak potężny żywioł obraca dom rodziny K. w stertę spalonych prawie że do cna desek. Dach trzyma się na nich jedynie na słowo honoru, wewnątrz ogień wypalił wszystko. Tylko łóżko można rozpoznać, stojące niedaleko od wejścia. W nim spały najmłodsze dzieciaki. Na stercie czarnego drewna w wejściu leży wyraźnie odbija się niebieską barwą gumowa rękawiczka kogoś z pogotowia ratunkowego. Tam pewnie leżał Krzysztof K., który zginął ratujące maluszki śpiące w łóżku. Tam próbowali ratować go ratownicy. Bez skutku.
- Tak mu kazało ojcowskie serce, nie przeżyłby i tak ze zgryzoty, gdyby nie próbował ich ratować - mówi pani Janina, sąsiadka. Z mężem Stanisławem znali ich od maleńkości. Kilka lat temu Krzysztof i Agnieszka kupili ten dom (stary, przedwojenny jeszcze z lat trzydziestych ubiegłego wieku) i poczęli remontować go własnym sumptem, powoli, ale do przodu.
Dobudował murowaną część, chciał teraz ocieplać styropianem, nie zdążył - chowa twarz w rękach pan Stanisław, u którego Krzysztof K. pracował.
Pan Stanisław dodaje, że wszystko co Krzysztof zarobił, niósł do domu. Ani kolegów, ani alkoholu, ani szukania przygód. - Jak się ma gromadkę w domu, to się poza dom nie chodzi - tłumaczył kolegom wiele razy. Kochali się, to było widać. Wszędzie razem, dzieci uśmiechnięte, zadbane - tak sąsiedzi wspominają tę rodzinę.
Piekło rozpętało się około północy. Spali już wszyscy. Huk płomieni, swąd palonego drewna i gęsty, gryzący dym. Taki jak wtedy, kiedy do ogniska wrzuci się szczapę przesyconego żywicą drewna. - Tylko tysiące razy większy. Kula ognia wielkości balonu i ten dym, na 200 metrów nic nie było widać. Strażacy dłuższy czas nie byli w stanie podejść bliżej - opowiada inny sąsiad. Z Krzyśkiem chodził do szkoły.
- Kilka tygodni temu Krzysiek miał wypadek samochodowy. Auto do kasacji, jemu nic się nie stało. Cieszył się, że Bóg go zachował do robienia dobrych rzeczy - dodaje. I zrobił dobrą rzecz. Najpewniej wyprowadził z płomieni żonę i starszego syna i wrócił po młodsze. Już nie wyszli stamtąd. Może Bóg uznał, że ma się nimi opiekować po tamtej stronie?
- Przypuszczalną przyczyną tego zdarzenia był pożar urządzeń ogrzewczych. Z pewnością dochodzenie potwierdzi nasze przypuszczenia - powiedział nam kapitan Tomasz Stachyra, rzecznik prasowy Lubelskiego Komendanta Państwowej Straży Pożarnej. Do sprawy wrócimy. Rodzinie i bliskim pana Krzysztofa i jego dzieci składamy wyrazy współczucia.